Wspominałem wcześniej, że po trzeciej "Czystce" Chris Scalf tak mocno polubił rysowanie wielkich bestii, że także do "Więzów krwi" postanowił jedną wrzucić. Nie poprzestał jednak na pierwszych zeszycie, albowiem w finale pojawia się cudnie narysowany rancor. Tak, warstwa graficzna to zdecydowanie najmocniejszy punkt tego story-arca, który jest pierwszym z serii komiksów traktujących o losach postaci z uniwersum, które łączą te same geny. W którymś z komentarzy do newsów Nestor stwierdził, że "A Tale of Jango and Boba Fett" to bardziej komiks do podziwiana kadrów, niźli do czytania. Trudno się z Nestem nie zgodzić. Fabuła (wcale nie najgorsza, ale o tym za chwilę) schodzi na dalszy plan, kiedy przewraca się kolejne strony i podziwia wspaniałe, malarskie tła, fotorealistyczne twarzy i doskonale oddaną przez Scalfa dynamikę postaci w kadrach przedstawiających (liczne) sceny walk.
A scenariusz popełniony przez Toma Taylora? Jak wspomniałem wcześniej jest niezgorszy, jednakże bardzo intrygująco zaczynająca się opowieść (świetny cliffhanger na koniec zeszytu #1) w toku lektury kolejnych zeszytów zaczyna wydawać się jednak nieco płytka i zbyt powierzchownie prowadzona. Największy zawód to postać - jak go zwykłem nazywać - "dalekiego kuzyna" Boby, czyli Freemana (więzy krwi z tytułu nie dotyczą jedynie synowsko-ojcowskiego duetu Fettów). Jak na syna zbiegłego clonetroopera okazał się być dosyć zwyczajną mieszanką nieudacznika i hazardzisty. W ogóle ta postać jest ciekawym, ale trochę zmarnowanym pomysłem. Oprócz tego, że ma w oczywisty sposób symboliczne nazwisko, co trochę kłuje w oczy (ja gustuję w nieco bardziej wysublimowanych nawiązaniach i takiejż symbolice), to Taylor uczynił go Hitchcockowskim McGuffinem, zapominając nieco o nadaniu tej postaci głębi, a dzięki temu zrobienia z Freemana po prostu ciekawego sidekicka Boby, sidekicka mimo woli dodajmy. Obydwaj Fettowie, zwłaszcza Jango są w tym komiksie ukazywani jako nieco sentymentalne jednostki, co dla mnie nie jest wadą, ale nie każdemu musi się to spodobać.
Trzeba jednak docenić kilka smakowitych pomysłów, które zastosował tu Scalf. Narracja w kadrach otwierających pierwszy numer okazuje się nie być - chociaż takie sprawiała wrażenie na początku - wypowiadana przez Bobę. Scenariusz, mimo dosyć sierioznej fabuły, zawiera sporo humoru, co ciekawe żartuje tu nawet naczelny szwarccharakter. Rolę postaci komediowych Scalf powierzył członkom Ligi Łówców Nagród - zbieraninie lumpenłowców o bardzo rozbuchanym ego. Mimo iż większość dowcipów dotyczy ich usilnego trzymania się tej buńczucznej nazwy pomimo hmm...dramatycznego odpływu członków, to nie nudzą one, gdyż scenarzysta umiejętnie je dawkuje. Taylor zręcznie postarał się przykryć sentymentalizm, którym kieruje się tu Boba - mimo osobistego zaangażowania w sprawę Fett niemalże do końca przyjmuje zwyczajową pozę zimnego profesjonalisty. No i jest tu kilka świetnych onelinerów z moim ulubionym "Boba Fett always collects" na czele.
Generalnie rzecz biorąc całość cierpi na przyjętym formacie, czyli story-arcu zamkniętym w czterech numerach. Gdyby opowieść była dłuższa, mogłaby być o wiele ciekawsza, bo tak mamy naprawdę dobry początek, a później zjazd w dół do poziomu tylko niezłego. Ale warto to przeczytać choćby tylko, aby popatrzeć na cudne rysunki Scalfa. Kto wie, może Egmont zdecyduje się na wydanie tej pozycji w SWK-WS. Ja taką decyzję przyjąłbym z entuzjazmem, mimo iż komiks ten nieco mnie rozczarował. Ocena? Solidne 7 oczek na 10 możliwych.