Twórczość Michaela A. Stackpole’a jest dla mnie przykładem dość nierównej, są takie rzeczy, które wspaniale mi u niego odpowiadają, jak chociażby „Ja, Jedi”, czy „Mroczny przypływ”, ale też „Wojna o smoczą koronę”. Ale są też i takie w których mnie zawodzi, jak niestety nieszczęsne X-Wingi. „Tajna mapa” z pewnością jest gdzieś po środku, ale chyba doskonale wiem dlaczego.
Odkąd pamiętam epoka wielkich odkryć geograficznych, kolonizacja, a także późniejsza walka tamtych ludów o niepodległość, kształtowanie się narodów, bardzo mi się podobała. Było to ciekawe, porywające i pociągające, do dziś mile wspominam grę Sida Meiera „Colonization” (klona Cywilizacji), która doskonale oddawała magię tego okresu. Tym bardziej fakt, że opowieść, która odniosła w USA sukces (chyba największy sukces komercyjny Stackpole’a), spowodował, że z ciekawości sięgnąłem po tę pozycję.
Sam pomysł by stworzyć świat fantasy i przenieść go w analogiczny okres historyczny, dla mnie jest rewelacyjny, kto wie, może któregoś dnia skorzystam z niego. Tyle, że właśnie już we wstępie spotkało mnie rozczarowanie. Bo jak się okazało, dla autora ważniejsze były wyprawy Chińczyków i ich odkrycia, pewnie dlatego, że były one bardziej skoncentrowane na poznawaniu świata, a nie zdobywaniu i kolonizowaniu nowego lądu. I w tym kierunku poszedł autor. Jego święte prawo. Skoncentrował się zatem na dwóch młodych kartografach, żyjącymi niejako w cieniu dziadka – Qiro Anturasiego. Sam świat jest dość, dziwny, zniszczony potężnym kataklizmem, dający autorowi sporo miejsca na ewentualne wyciąganie przysłowiowych królików z kapelusza. Oczywiście jest to typowy świat zgodnie z obecnie przyjętym nurtem w fantastyce, głównymi postaci są ludzie, a reszta ras to stwory wymyślone przez autora.
Plusem z pewnością jest samo uprzywilejowanie kartografów, najważniejsza grupa społeczna, to powoduje, że samo społeczeństwo jak i opowieść zapada w pamięć, bo jest oryginalna. Gorzej trochę z resztą, niektóre rzeczy to przegięcie, nie potrafię sobie wyobrazić rozmiarów żaglowca, na którym mogłoby przez rok pływać ponad tysiąc osób. Cóż tak się składa, że trochę żeglowałem i mogę sobie wyobrazić skalę, tysiąc osób, plus zwierzęta, zapasy, miejsca by mieli gdzie spać itp. to musiałoby być tak ogromne, że chyba autor nie wiedział, co wypisuje
. Fakt, to jest fantasy, więc ma pełne pole do popisu, ale jak już coś wymyśla, dobrze by było by to opisał do końca, niestety tego nie zrobił, a szkoda.
Podobał mi się bardzo opis niektórych ludów i cywilizacji, zwłaszcza to jak przyjmują obcych odkrywców.
Największym minusem jak dla mnie niestety są bohaterowie i próby uwikłania nas w ich konflikty, najciekawszy jest oczywiście ten królewski. Prawdę mówiąc dziadek i książę, są o wiele bardziej interesującymi postaciami, w moim odczuciu, niż główni bohaterowie.
Najbardziej jednak rozczarowałem się rozmachem, tego właśnie się spodziewałem najbardziej, a właściwie go tu nie było. Cóż chyba opowieści o tym jak Ferdynand Cortez przemierzał Amerykę, jak w 1492 Krzysztof Kolumb do niej dotarł, o wiele bardziej mnie interesują niż fakt, że w 1421 Chińczycy dotarli tam pierwsi i nic nie zrobili, poza mapami. Już chyba o wiele ciekawsze byłby wyprawy wikingów na tamten kontynent, czy całkowicie zapomniana duńska wyprawa z 1476, której przewodził polak Jan z Kolna, która dotarła do Labradoru, lecz duński monarcha uznał, że nie potrzebuje ziemi tak odległych i o sprawie zapomniano. Wszystkie one z pewnością były bardziej krwawe i awanturnicze, niż to, co zrobili Chińczycy i to co zrobił Stackpole.
Może miał rację, może nie warto porywać się na tak wielką epicką opowieść, by przypadkiem sobie nie popsuć opowieści? Cóż pewnie sięgnę po kolejny tom, ale na pewno odczeka swoje w kolejce, bo pierwszy mnie nie zachwycił. Choć głównym rozczarowaniem jest kompletne rozminięcie się z oczekiwaniami.